Lilka wkroczyła niedawno w uroczy okres małego asystenta.
Mama wchodzi do łazienki, Lila za nią. Widzi rozsypany żwirek, mówi "beee" i podaje mamie zmiotkę. W międzyczasie zagląda do kociej kuwety, organizuje łopatkę do sprzątania kocich kupek, po czym zafascynowana przygląda się jak znikają spłukane w toalecie. Potem sama podwija sobie rękawki i leci do bidetu, bo przecież trzeba umyć rączki. Mama bierze prysznic, Lila puka jej przez szybkę, potem podaje kapcie wprost do brodzika, ściąga ręcznik, zrzucając go sobie na głowę i leci po szmatę, żeby wytrzeć wodę, która zalała łazienkę, kiedy dziecko otworzyło kabinę, żeby pomachać mamusi.
ba - baranek, beee (czyli to, co baranek mówi), babcia (jak Lili nie chce się mówić więcej) baba - babcia bu - piesek, bum, zimno da - daj, dziadek jiiiiiii - Lilka, ptaszek, motylek (frrr...) ma, mamm- am mama - mama si - siku, nocnik, wąż tata - tata ti, ti, ti - myszka, piszczeć, mikrofalówka, karetka, dzwonek do dzwi tsi - psik, spryskiwacz, mydło w płynie itp. Są jeszcze liczne onomatopeje przynależne do różnych zwierzątek, ale te sobie daruję ze względu na trudność z zapisem.
Z pobieżnej analizy wynika, że Lila ma w swoim języku wiele homonimów często dotyczących dość odległych dziedzin, natomiast jedzenie doczekało się aż dwóch różnych (ok, nie bardzo różnych) określeń. Jakieś wnioski? Muszę jeszcze komuś przypominać te wytarte przykłady o liczbie określeń rodzajów śniegu u Eskimosów? No.
Zresztą - czyż nie jest komunikatywna, gdy chodzi o to, co dla niej ważne?
- Mosze, ty jedz. - ... - Mosze, ty zacznij jeść! - Przecież jem! - Ty nie jesz, ty żresz.
Dodawać coś? Lilianka posługuje się biegle czterema słowami. Mama, tata, da i am. Potrafi z nich tworzyć zdania. Na przykład: Mama am. Mama da am. Da am. Tata am... Am. Amamamamamama. Da. DA. DADADADADA!!!! - Lilka, ale popatrz na talerz. Tu już nic nie ma. - Ma!
Głodna Lila (czyli PO PROSTU Lila) jest w stanie zrobić wszystko, żeby napełnić czymś tę czarną dziurę między grzywką a butkami. Najlepiej, żeby to coś było słodkie. I tłuste. Taki pączuś na przykład. Mniam. Ale smakoszka nie pogardzi też kiszoną kapustą z kminkiem. Pęczakiem. Chińszczyzną na ostro. Szarą renetą. Pumperniklem. Cytryną. Nie rozdrabniajmy się - nie pogardzi niczym.
Ostatnio tak ubolewała nad faktem, że nie potrafi włożyć sobie całej kiełbaski na raz do buzi, że zdezorientowana kiełbaska wyleciała na podłogę i zajęła się nią zawsze czujna Bazylia, co Lilkę doprowadziło do rzewnego płaczu.
Nie wiem, na co wydatkuje te tysiące kalorii, ale na pewno nie na rośnięcie. Kołace się bida między dziesiątym a dwudziestym piątym centylem i tak się pewnie będzie kołatać do matury, co nam akurat zupełnie nie przeszkadza. Konstatujemy.
Na zdjęciu: łzy Lilianki metaforycznie otarte zupełnie niemetaforycznym biszkopcikiem
Zainspirowana komentarzem Kariny pod poprzednią notką, zaczęłam uzmysławiać sobie efekty chowania dziecka z kotami. Różne.
Z jednej strony Lila rozpozna kota na najbardziej schematycznym obrazku, a książeczki przegląda pod kątem czy jest tam narysowany kotek. Z drugiej - hmm... Wystarczy spojrzeć na ulubione zabawy:
Lila uderzyła się dzisiaj lekko głową o stół. Najpierw się skrzywiła, potem pogłaskała się po głowie (głaskanie, jak wiadomo, ma moc wybitnie uśmierzającą ból), a potem spojrzała współczująco na stół i pogłaskała blat, po czym poszła się bawić.
A poza tym... Wczoraj Lilka została poddana specjalistycznym testom opracowanym przez spółkę badawczą Mama&co. i spełniała wyrafinowane polecenia typu:
- Zawieź myszkę ciężarówką do taty. - Schowaj czapkę na miejsce. - Pokaż, jak myszka skacze. - Zbuduj z klocków wieżę.
Testy zostały zdane celująco i Lila przeszła do następnej klasy. Tej, w której uczą mówić.
I jeszcze filmiki:
7 sty 2011
Wchodzę dziś do kuchni. Dwa koty siedzą lekko osłupiałe niedaleko swoich misek. A przy miskach rządzi się Lila. Wybiera rączkami kocie żarcie (to mokre, z saszetek) i przekłada je do dużej plastikowej miednicy, którą przysunęła sobie obok.
Co najbardziej ucieszyło Lilę w święta? Prezenty? A skąd!
Najlepsze były lampki choinkowe, która mama kupiła w wigilię w Lerłamerlę (gdyby zauważyła w porę wielki jak stodoła napis o 50-procentowej obniżce, pewnie spojrzałaby wymownie swojemu wężowi w oczy, pardon - w kieszeń, i kupiła więcej).
Tatuś Kochany powiesił lampki na oknie w Lilinym pokoju i odtąd Lilka spędzała tam samotne chwile na klęczkach, wpatrzona hipnotycznie w świecące gwiazdki, od czasu do czasu kiwająca się jak rozmodlony muzułmanin i z rękami w górze wydająca jęki zachwytu.
Dziś jadę do Lerły po drugi komplet - mam nadzieję, że nie zdążyli ich schować do magazynu.
Lila zaczęła wczoraj nieśmiałe próby składania klocków Duplo - bo wcześniej tylko namiętnie, wtórując sobie gromkim BU!, rozwalała wszystko, co zostało przez nas zbudowane.
Teraz bierze dwa klocki i kombinuje. Wie, że jak się coś z czymś jakoś, to klocki się ze sobą sklejają. Pożądany efekt zostaje z pomocą mamy osiągnięty, a wtedy Lilka od razu leci do taty, żeby podziwiał jej zdolności konstrukcyjne. Oczywiście w trakcie pokonywania przez Lilę na czworakach trasy mama-tata ta łączona z wywieszonym językiem dwuklockowa budowla powraca na ogół do stanu wyjściowego, w związku z tym lekko zdezorientowana, ale niezrażona Lilka wraca do mamy, żeby naprawić konstrukcję, po czym od razu uderza do taty, żeby się pochwalić.
A wczoraj dorwała drewniane korale i z mozołem wkładała je sobie przez głowę. Za każdym razem, kiedy się udało, odwracała się w stronę taty i sprawdzała, czy jest odpowiednio gorliwie podziwiana.