Lilka nigdy nie była bezwłosym niemowlęciem, choć przyznać trzeba, że z początku nie była to imponująca koafiura
Niestety, wprost proporcjonalna do wzrostu loków była niechęć Lili do poddawania ich wszelkim, najprymitywniejszym nawet, zabiegom fryzjerskim, w związku z czym włosy rosły jak chciały (grzywkę udało mi się kilka razy podciąć różnymi chytrymi sposobami, w tym raz mininożyczkami od miniscyzoryka, kiedy dziecko przysnęło w foteliku samochodowym), wpadały do oczu i do zupek, zahaczały się o zapięcie śliniaczka i w ogóle czyniły sporo zamieszania.
Kiedy pani w żłobku poprosiła nas o przyniesienie gumek, usiłowałam jej wytłumaczyć, że to na nic, bo Lila zrywa gumki po 10 sekundach, o ile w ogóle pozwoli je sobie założyć.
Takie dziecko odebrałam (moje, nie moje?):
Kolejnego dnia takie:
Potem takie:
I takie:
Próbowałam tego samego w domu, ale zdecydowanie nie ten autorytet. Zdecydowanie...
Więc po prostu odstawiamy Lilkę do żłobka z zestawem gumek w kieszonce i odbieramy pięknie uczesaną pannę.