W skład zestawu wchodzi dziecko, farbki w kilku kolorach oraz pędzelki (fakultatywnie).
Dziecko dostało farbki. Oraz kartkę i dwa pędzelki.
Przez pięć minut malowało pędzelkiem po kartce, wg instrukcji obsługi farb.
Potem zaczęło maczać w farbkach paluszki, również zgodnie z instrukcją, bowiem na pudełku stało jak byk, że są "do malowania rękami". Nie przypominam sobie, żeby instrukcja przewidywała również malowanie rękami twarzy, ale tym zajęła się Lila w następnej kolejności.
Później, jak na elegantkę przystało, Lila wzięła cienki pędzelek i precyzyjnie obmalowała sobie dziurki od nosa (również w środku) oraz paznokcie.
Po każdym etapie zdobienia przyglądała się krytycznie w lusterku.
Na koniec podniosła ochronny fartuszek i zaczęła mazać pędzelkiem po brzuszku.
- Lilcia, a co ty tam malujesz? - pytam.
- Dzidzię.
Kompletny wojownik z dzidzią (choć bardziej pasowałoby: z dzidą) wyglądał tak:

Zaraz po sesji zdjęciowej powędrował pod prysznic, gdzie okazało się, że farbki są łatwozmywalne tylko do pierwszego zaschnięcia. Do kościoła wojownik powędrował już czysty, ale z dyskretnie zielonym wypełnieniem małżowiny usznej prawej oraz gustownym pasemkiem w kolorze khaki.