Byłyśmy nad morzem.
Jechaliście już kiedyś samochodem z czworgiem dzieci, przez 11 godzin?
Bo ja dwa razy. Mam silne podejrzenie, że dwa ostatnie razy w moim życiu ;)
Ale Bałtyk był piękny, łagodny, cieplutki, jak oswojone jeziorko.
- Rózia, wejdziesz z nami do morza?
- Nie!
- Ale zobacz, ciocia zaraz będzie się kąpać.
- Tak. Bo jest baldzo bludna.
Lilka zagadywała wszystkich na plaży (ale nie że dwa zdania o pogodzie i do widzenia. Nie, prowadziła długie dialogi w formie monologów, czasem i godzinne...). Rózia wyciągała od plażowiczów jedzenie. Zaiste, perfekcyjny team.
Wróciliśmy o 2 w nocy.
- Mamuniu... - zagaiła Róża, wybita ze snu przy przenoszeniu z auta do mieszkania.
- Tak, córeczko?
- A das mi telas jakiś obiadek?
A na plaży sama sobie gotowała. Z piasku. Spytana, co przyrządza, zrelacjonowała jak następuje:
- Kotlety z blokułów z cuklem. I kiełbaską.
- Yyy, a jakaś surówka do tego?
- Tak. Z makalonu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz